Sylwetki wolontariuszy

Blog wolontariuszki Kasi
Gdy wolontariat staje się pasją, chcemy nią dzielić się z innymi. Tak właśnie robi Kasia, która z życiowych powodów musiała sobie zrobić przerwę w wolontaryjnym pomaganiu. Sposobem na tęsknotę za chorymi stało się dla niej pisanie bloga, w którym dzieli się swoimi doświadczeniami, wiedzą i przemyśleniami. Zapraszamy do jego lektury: www.ztobamilzej.pl


Chodziło o punkty..., 
Marta i Paulina
Naszą przygodę z hospicjum zaczęłyśmy wraz z rozpoczęciem drugiej klasy gimnazjum. Na pierwsze spotkania przychodziłyśmy głównie ze względu na punkty na świadectwie. Nasza postawa, związana jedynie z łapczywą chęcią zagarnięcia punktów, i swoiste oszukiwanie ludzi, którzy nam zaufali, to przejaw wyjątkowego egoizmu. A przecież zabiera to sporo czasu, który można by było spożytkować na rozrywkę.
Ku naszemu zaskoczeniu podczas pierwszej wizyty w hospicjum doznałyśmy «przemiany». Kiedy zobaczyłyśmy tylu zadowolonych ludzi, coś w nas pękło. Na serio potraktowałyśmy te prace, które dla nich wykonujemy. Każda kartka, każda spędzona nad tym chwila jest wyjątkowa, ponieważ jesteśmy w pełni świadome, że pomagamy tym, którzy naprawdę tego potrzebują. I nie żal nam ani czasu, ani pracy włożonej w wywołanie uśmiechu na ich twarzach, nawet tego nieokazywanego otwarcie. Każda łza radości jest niczym brylant. Bo liczą się nie dobra materialne, a okazane serce”.

I już zostałam, Kasia
Gdy pewnego dnia do szkoły, w której się uczę, przyniesiono ulotki z informacją o dniu otwartym hospicjum i naborze nowych wolontariuszy, postanowiłam zobaczyć, o co w tym całym pomaganiu innym naprawdę chodzi. Spróbowałam. I już zostałam... Nie mogłam nie zostać. Zbyt dobrze się tu poczułam. Rodzinna atmosfera, przemili ludzie i idea robienia czegoś dobrego dla innych. Odwiedzanie chorych, rozmowa z nimi, kolędowanie, Pola Nadziei, Dzień Wolontariusza, Chorego. Wzloty i upadki, nadzieje i rozczarowania, radości i smutki. Sama nie wiem, kiedy te 3 lata minęły.

Sposób na emeryturę, Aleksander
Kiedy kilka lat temu przechodziłem na emeryturę, po prawie 40 latach pracy zawodowej. Moja następczyni, żegnając mnie w imieniu personelu, obok zdawkowych życzeń zdrowia, wyraziła przekonanie: „że na pewno znajdę sposób na godne spędzenie emerytury”. Moim sposobem na emeryturę była moja Mama, którą opiekowałem się z racji Jej wieku, i pewnie tak by pozostało, gdyby nie anons w codziennej gazecie: Hospicjum im. ks. E. Dutkiewicza SAC zaprasza na kurs wolontariatu medycznego. Ponieważ Mamy już nie było, skorzystałem z oferty i w określonym dniu udałem się na pierwszy wykład. Sala zapełniona po brzegi… młodzieżą. Byłem przerażony. Co ja tu robię? Pewnie pomyliłem sale. Szukałem pokrewnych mi wiekowo osób i nie znalazłem. Trudno, postanowiłem wysłuchać wykładów, przypomnieć sobie studenckie lata i na tym zakończyć moją przygodę z Hospicjum. Stało się na szczęście inaczej. Przełamałem swoją wrodzoną nieśmiałość, wysłuchałem do końca bardzo ciekawych wykładów, wziąłem udział w warsztatach, a kiedy rozpocząłem obowiązkową praktykę, już wiedziałem, że nie zrezygnuję.

Co spowodowało, że zostałem wolontariuszem? Na pewno chęć pomagania innym ludziom, szczególnie ludziom chorym. Nie bez znaczenia miała też atmosfera, jaką zastałem na oddziale. Począwszy od matczynej opieki Siostry Eli czy Siostry Maryni, ale tu mógłbym wymienić wszystkie pielęgniarki i opiekunki, kończąc na wolontariuszach.

Czy trudno być wolontariuszem, a medycznym szczególnie? Kiedy wykonujemy pracę zawodową lub działamy w różnych stowarzyszeniach, mamy przemożną chęć narzekania na czekające nas obowiązki. Tu w Hospicjum nikt do niczego się nie zmusza. Czy jest to praca na oddziale czy kwesta na ulicy lub wyjazd z chorymi, robimy to dobrowolnie i nie skłamię, jeżeli powiem, że z wielkim entuzjazmem.

Znajomi często zadają pytanie: co masz z tego, że poświęcasz swój czas ludziom chorym terminalnie? Jest tyle ciekawych miejsc do zwiedzania, są ryby, masz działkę. Mógłbyś z żoną nareszcie odwiedzić rodzinę, przecież nie jesteś już młodzikiem. To prawda, tu wielki ukłon w stronę mojej żony, całe swoje życie trzeciego wieku podporządkowuję Hospicjum. Każdy termin jest sprawą świętą. Zapłatą jest satysfakcja, uśmiechnięty chory i dobrze spełnione zadanie.

Hospicjum pozwoliło mi poznać wielu ciekawych, naprawdę dobrych i serdecznych ludzi. Ks. Piotr Krakowiak często używa terminu „rodzina hospicyjna”. Zawsze napawa mnie wielką dumą, że i ja mogę być jej członkiem. W tej „rodzinie” czuję się dobrze. Hospicjum stacjonarne pozornie nie różni się od oddziału szpitalnego: sale chorych, krzątający się biały personel, kroplówki, a jednak… Dla mnie osobiście to… sanktuarium. Tutaj człowiek spędza ostatnie dni przed odejściem do innego świata. Tu już nikt nie powie sobie, że jak wyjdę, to poprawię swoje życie. Tylko my, którzy krzątamy się wokół chorego, zauważamy, że się zmieniamy. Pokorniejemy. Subtelniejemy. Praca na oddziale to nieustający rachunek naszych sumień. Dlatego właśnie zostałem wolontariuszem. To dla mnie wielki zaszczyt i wielka Łaska.


Tu moje życie ma sens,
Teresa
Własna choroba, bezradność, całkowite uzależnienie od innych… I ogrom ludzkiej życzliwości, bezinteresownej pomocy, która pozwoliła mi znów stanąć na nogi. Jak więc mogłabym nie oddać innym tego, czym obdarowano mnie w trudnych dniach choroby…

Nie wiedziałam, czy mam już wystarczająco dużo sił, by podjąć pracę w hospicjum stacjonarnym. Zaczęłam od dzieci. Takich bezbronnych, cierpiących, a przecież tak bardzo zasługujących na miłość. Nie mogłam pomóc im w chorobie, ale mogłam dać im swój czas — na opowieści, zabawy, przytulanie. A ich umęczonym rodzicom podarować chwilę odpoczynku. Patrzyłam na te młode matki, które całe życie podporządkowały swoim dzieciom, rezygnując ze zwykłych, codziennych przyjemności. Gdy mi już zaufały, mogły nareszcie pochodzić po sklepach bez patrzenia na zegarek, pójść do kina i na kawę z dawno niewidzianą przyjaciółką.

A ja — zakochana w tych swoich „wnukach” — z radością obserwowałam każdy najdrobniejszy postęp w ich rehabilitacji. Dzięki wizytom na różnych uroczystościach, organizowanych przez hospicjum dla dzieci pozostających pod jego opieką, poznałam i samo hospicjum. W którymś momencie uznałam, że już mogę…

Dziś nie wyobrażam sobie, że mogłoby mnie tu nie być. Tu — dając serce — otrzymuje się je podwójnie. Radości z bycia z „naszymi” chorymi nie da się porównać z niczym. Tu moje życie ma sens!

 

 

Free Joomla templates by Ltheme